Budzę się o dziewiątej rano. Cholera. Znowu za późno wstaję do pracy. Zrywam się w łóżka i biegnę do kuchni przygotować kafetierę oraz wrzucić dwa jajka do rondelka z wodą. Wyciągam masło, by odrobinę zmiękło, gdy za chwilę będę smarował nim chleb. Po chwili jestem w łazience. Siusiu, prysznic. Golenie?
Całe szczęście nie dziś. Stoję znów w kuchni. Jedną ręką wycieram się ręcznikiem, drugą nalewam świeżo zaparzonej kawy. Jajka się ugotowały. Chyba. Zestawiam rondelek z ognia, wylewam wrzątek do zlewu i zalewam zimną wodą. W międzyczasie nagi, kroję chleb by nasycić się nim na śniadanie, a także by mieć co jeść w pracy. Ręcznik wieszam na suszarce w łazience. Zapachy z wody toaletowej i antyperspirantu unoszą się w powietrzu. W pełnym locie ubieram się, wrzucam kanapki do plecaka. Jem śniadanie, napychając się w tempie ekspres. Zęby. I na nie pora. Biegam ze szczoteczką do zębów w ustach, wiążąc w tym czasie buty. Liczy się każda sekunda. Skończone.
Do pracy.Oczywiście pędem. Muzyka na uszach, by zagłuszyć karcące mnie myśli. Znowu źle zaplanowałem dzień. Znowu.
Wbiegam do punktu. Siemano wszyscy. Ciuchy latają w powietrzu. Hyc w koszulę i na salę. W końcu już tu są. Oni. Znowu obrażeni na cały świat. Znowu oburzeni, że tak wolno pracujemy, mimo że dajemy z siebie wszytko. Znowu kolejka. Znowu wszystkim się spieszy.
- Długo jeszcze będzie Pan obsługiwał? Bo mnie się strasznie śpieszy! - wykrzykuje kobieta około czterdziestki, która co chwilę spogląda na zegarek i na ulicę przez witrynę sklepową.
- Mnie też się śpieszy. Proszę czekać na swoją kolej. - odpowiada jej poddenerwowany klient karcąc babeczkę wzrokiem.
Kolejna taka sytuacja. Kolejny taki dzień. Wszyscy się śpieszą, ale dokąd? Do pracy? Też są tacy. Patrz, ja dzisiaj rano. A może do lekarza? Zapewne. W kolejce do niego też się będą śpieszyć. A gdzie śpieszą się starsze osoby, którym śpieszy się zawsze najbardziej? Do grobu?
Czasami mam wrażenie, że odpowiedź "śpieszę się" stała się swoistą modą naszych czasów. Modą, na którą chcemy czy nie, musimy się zgodzić. Bo przecież zawsze się spieszymy. Zawsze jesteśmy w biegu. I kogo za to winić? Upływający czas? Coraz więcej obowiązków? A może siebie samych? W końcu planowanie wychodzi nam coraz gorzej. Choć staram się jak mogę, choć piszę plany dnia, zawsze je spierdzielę.
A potem się spieszę. Strasznie śpieszę. Do pracy. Potem z pracy. I na zakupach także. Śpieszę się przy jedzeniu. Śpieszę się w drodze na spotkanie ze znajomymi, bo znów za późno wyszedłem.
Najgorsze jest w tym jednak to, że śpieszą i nasi bliscy. Już nie mają dla nas tyle czasu, a jak nawet go dla nas znajdą to i tak jest to zawsze mało.
Gdy sięgam pamięcią do lat dzieciństwa to przypominają mi się rodzinne spotkania. Bardzo często były spontaniczne. Ot nagle przy sobocie przyjeżdżało wujostwo. Tak po polsku, po prostu na kawę. Na chwilę. Na kilkugodzinną chwilę. Ich śmiech i gwar jaki wytwarzali do spółki z moimi rodzicami zagłuszał wszystko. Ja bawiłem się z rodzeństwem ciotecznym. Czas płynął wolno, a zabawa kończyła się dopiero w tedy, gdy za oknem było już ciemno, a zegar wybijał bardzo późną godzinę. I żegnaliśmy się czule "do następnego".
Dziś Ci sami ludzie się śpieszą. Śpieszymy się. Bez zaproszenia nie ma odwiedzin. Skończyła się spontaniczność, skończyła się radość. Zaczęła się rutyna. Pęd. Tylko pęd.
Będę szczery - tęsknię za tamtymi czasami. Tymi w których czas płynął wolniej. Za czasami, gdzie nie mieliśmy dostępu do takich mas informacji jak teraz. Do czasów, gdzie pieniądz nie był numerem jeden. Do czasów pełnych radości, ciepła, czułości. Do czasów mniejszych trosk.
Do czasów, gdzie ludzie mieli dla siebie czas.
Ale. Nie będę się już dalej rozwodził.
W końcu śpieszę się. Nie wiem gdzie, ale wiem, że muszę.
Bo tak.
Całe szczęście nie dziś. Stoję znów w kuchni. Jedną ręką wycieram się ręcznikiem, drugą nalewam świeżo zaparzonej kawy. Jajka się ugotowały. Chyba. Zestawiam rondelek z ognia, wylewam wrzątek do zlewu i zalewam zimną wodą. W międzyczasie nagi, kroję chleb by nasycić się nim na śniadanie, a także by mieć co jeść w pracy. Ręcznik wieszam na suszarce w łazience. Zapachy z wody toaletowej i antyperspirantu unoszą się w powietrzu. W pełnym locie ubieram się, wrzucam kanapki do plecaka. Jem śniadanie, napychając się w tempie ekspres. Zęby. I na nie pora. Biegam ze szczoteczką do zębów w ustach, wiążąc w tym czasie buty. Liczy się każda sekunda. Skończone.
Do pracy.Oczywiście pędem. Muzyka na uszach, by zagłuszyć karcące mnie myśli. Znowu źle zaplanowałem dzień. Znowu.
Wbiegam do punktu. Siemano wszyscy. Ciuchy latają w powietrzu. Hyc w koszulę i na salę. W końcu już tu są. Oni. Znowu obrażeni na cały świat. Znowu oburzeni, że tak wolno pracujemy, mimo że dajemy z siebie wszytko. Znowu kolejka. Znowu wszystkim się spieszy.
- Długo jeszcze będzie Pan obsługiwał? Bo mnie się strasznie śpieszy! - wykrzykuje kobieta około czterdziestki, która co chwilę spogląda na zegarek i na ulicę przez witrynę sklepową.
- Mnie też się śpieszy. Proszę czekać na swoją kolej. - odpowiada jej poddenerwowany klient karcąc babeczkę wzrokiem.
Kolejna taka sytuacja. Kolejny taki dzień. Wszyscy się śpieszą, ale dokąd? Do pracy? Też są tacy. Patrz, ja dzisiaj rano. A może do lekarza? Zapewne. W kolejce do niego też się będą śpieszyć. A gdzie śpieszą się starsze osoby, którym śpieszy się zawsze najbardziej? Do grobu?
Czasami mam wrażenie, że odpowiedź "śpieszę się" stała się swoistą modą naszych czasów. Modą, na którą chcemy czy nie, musimy się zgodzić. Bo przecież zawsze się spieszymy. Zawsze jesteśmy w biegu. I kogo za to winić? Upływający czas? Coraz więcej obowiązków? A może siebie samych? W końcu planowanie wychodzi nam coraz gorzej. Choć staram się jak mogę, choć piszę plany dnia, zawsze je spierdzielę.
A potem się spieszę. Strasznie śpieszę. Do pracy. Potem z pracy. I na zakupach także. Śpieszę się przy jedzeniu. Śpieszę się w drodze na spotkanie ze znajomymi, bo znów za późno wyszedłem.
Najgorsze jest w tym jednak to, że śpieszą i nasi bliscy. Już nie mają dla nas tyle czasu, a jak nawet go dla nas znajdą to i tak jest to zawsze mało.
Gdy sięgam pamięcią do lat dzieciństwa to przypominają mi się rodzinne spotkania. Bardzo często były spontaniczne. Ot nagle przy sobocie przyjeżdżało wujostwo. Tak po polsku, po prostu na kawę. Na chwilę. Na kilkugodzinną chwilę. Ich śmiech i gwar jaki wytwarzali do spółki z moimi rodzicami zagłuszał wszystko. Ja bawiłem się z rodzeństwem ciotecznym. Czas płynął wolno, a zabawa kończyła się dopiero w tedy, gdy za oknem było już ciemno, a zegar wybijał bardzo późną godzinę. I żegnaliśmy się czule "do następnego".
Dziś Ci sami ludzie się śpieszą. Śpieszymy się. Bez zaproszenia nie ma odwiedzin. Skończyła się spontaniczność, skończyła się radość. Zaczęła się rutyna. Pęd. Tylko pęd.
Będę szczery - tęsknię za tamtymi czasami. Tymi w których czas płynął wolniej. Za czasami, gdzie nie mieliśmy dostępu do takich mas informacji jak teraz. Do czasów, gdzie pieniądz nie był numerem jeden. Do czasów pełnych radości, ciepła, czułości. Do czasów mniejszych trosk.
Do czasów, gdzie ludzie mieli dla siebie czas.
Ale. Nie będę się już dalej rozwodził.
W końcu śpieszę się. Nie wiem gdzie, ale wiem, że muszę.
Bo tak.
Komentarze
Prześlij komentarz
Pisz, tylko szczerze.