Kilka dni minęło od momentu ukazania się publikacji pewnego pana, który skrytykował grubasów za lenistwo. Oczywiście ludzie internetu zaraz wszczęli małą awanturę. Jedni wpis chwalili, inni wręcz ubliżali, lecz pewna niezwykle wypływowa blogerka i to tak wpływowa jak ja, odpowiedziała temu panu po swojemu. I nagle zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Całość udostępniła u siebie DoGazuWybiórczo podniecając tym samym lewactwo i doprowadzając do radosnej sraczki środowisko feministek, a mnie pozostało jedynie przybić dłonią w czoło i pokręcić głową z niedowierzaniem. Przez moje usta przecisnęły się w tedy dwa proste słowa "ja pierdolę".
Z ciekawości przeczytałem obydwa wpisy, choć zazwyczaj gówno mnie takie sprawy interesują i zacząłem się zastanawiać o co tyle szumu. Facet napisał po prostu co myśli, a okrągłe ludziki wzięły to tak cholernie do siebie. Bo trafił w sedno? Bo napisał prawdę? Jednak bojowniczka feminy widać poczuła się tak bardzo dotknięta, aż w napływie cholesterolu zaczęła stukać niezdarnie palcami w klawiaturę i wyszła wręcz prześmieszna kontra po której aż parsknąłem w monitor.
Jednym z argumentów tej istoty stało się jakieś absurdalne przekonanie, że to bieda powoduje otyłość. No przecież skoro już dawno przekupione WHO tak napisało to tak być musi i kropka. Nie ma tu żadnej dyskusji.
Jeśli bieda by powodowała otyłość to w pewnym momencie życia powinienem się wręcz turlać. Zresztą, pochodzę z rodziny robotniczej, gdzie nigdy się nie przelewało. Nie jeździłem co roku na wakacje, nie miałem markowych ciuchów tylko takie z ryneczku, nie mieliśmy samochodu, a ja nie wiedziałem za bardzo, co to jest kieszonkowe, bo mama zawsze tak gospodarowała dochodami rodziców, by po prostu udało się przeżyć kolejny miesiąc. I nie stałem się o dziwo grubasem. Ba. Nikt w mojej rodzinie nie miał z nadwagą problemów poza moją mamą, która ma od dawien dawna problemy z gospodarką hormonalną.
A dlaczego otyłość jest problemem w krajach Europy Zachodniej i sięga tam nie raz 30% społeczeństwa? Czy są tak biedni, że z tej biedy tyją? Oczywiście, że nie. Taka Wielka Brytania, która do krajów biednych nie należy ma jeden z najbardziej rozwiniętych rynków produktów gotowych w Europie. Tym samym taki statystyczny Brytyjczyk zamiast ugotować sobie coś zdrowego idzie na łatwiznę i kupuje w drodze do domu gotowy obiad lub zamawia żarcie do domu. A że żarcie to jest często mocno przetworzone i składa się z wszechobecnych utwardzanych tłuszów roślinnych to tyją. Do tego brak ruchu i nieszczęście gotowe.
Sam swego czasu przytyłem na gotowych posiłkach z Lidla o dobre cztery kilogramy. Kupowałem jakieś kijowe kotlety drobiowe, których skład nie odbiegał znacząco od tego znanego z pasztetów czy parówek albo raczyłem się gotową pizzą czy frytkami. Wracałem z roboty, żarłem i siedziałem. Potem znowu żarłem i żarłem, aż do późnych godzin nocnych.
Z czasem, gdy przestałem się wciskać w swoje spodnie dotarło do mnie, że dałem ciała i zacząłem się z tym czuć nieswojo. Następnie odpuściłem sobie późne i obfite kolacje, a frytki zjadane na obiad zamieniłem na ryż z warzywami oraz kurczakiem. Zacząłem sam gotować, co też wyszło mi na zdrowie. Gdy zaczęło robić się ciepło, zarzuciłem buty do biegania, ruszyłem w teren i małymi krokami pokonałem dwa zbędne kilogramy. Nagle okazało się, że znowu czuję się komfortowo w swoich spodniach, a i mój sen stał się zdrowszy, bo organizm nie musiał męczyć po nocy przesadnej ilości pustych kalorii.
Ale nie. Idąc tokiem myślenia tej biednej istoty powinienem zaakceptować sobie takim, jakim jestem i najlepiej dalej opychać się chipsami, a potem wstawiać swoje grubaśne foty w necie i pisać kompletne pierdoły o ruchu "fat acceptance", czyli kolejnym debilizmie "made in USA". Ruchu ludzi leniwych, którzy chcą coś komuś udowodnić, a wychodzi z tego tylko śmiech.
Dziewczyno, weź się za siebie i zmądrzej.
A napisał to facet, któremu daleko z zarobkami do średniej krajowej, który kupuje jedzenie tylko w Lidlu, żyje skromnie i lubi pulchne kobiety. Pozdrawiam wszystkich Polaków.
Z ciekawości przeczytałem obydwa wpisy, choć zazwyczaj gówno mnie takie sprawy interesują i zacząłem się zastanawiać o co tyle szumu. Facet napisał po prostu co myśli, a okrągłe ludziki wzięły to tak cholernie do siebie. Bo trafił w sedno? Bo napisał prawdę? Jednak bojowniczka feminy widać poczuła się tak bardzo dotknięta, aż w napływie cholesterolu zaczęła stukać niezdarnie palcami w klawiaturę i wyszła wręcz prześmieszna kontra po której aż parsknąłem w monitor.
Jednym z argumentów tej istoty stało się jakieś absurdalne przekonanie, że to bieda powoduje otyłość. No przecież skoro już dawno przekupione WHO tak napisało to tak być musi i kropka. Nie ma tu żadnej dyskusji.
Jeśli bieda by powodowała otyłość to w pewnym momencie życia powinienem się wręcz turlać. Zresztą, pochodzę z rodziny robotniczej, gdzie nigdy się nie przelewało. Nie jeździłem co roku na wakacje, nie miałem markowych ciuchów tylko takie z ryneczku, nie mieliśmy samochodu, a ja nie wiedziałem za bardzo, co to jest kieszonkowe, bo mama zawsze tak gospodarowała dochodami rodziców, by po prostu udało się przeżyć kolejny miesiąc. I nie stałem się o dziwo grubasem. Ba. Nikt w mojej rodzinie nie miał z nadwagą problemów poza moją mamą, która ma od dawien dawna problemy z gospodarką hormonalną.
A dlaczego otyłość jest problemem w krajach Europy Zachodniej i sięga tam nie raz 30% społeczeństwa? Czy są tak biedni, że z tej biedy tyją? Oczywiście, że nie. Taka Wielka Brytania, która do krajów biednych nie należy ma jeden z najbardziej rozwiniętych rynków produktów gotowych w Europie. Tym samym taki statystyczny Brytyjczyk zamiast ugotować sobie coś zdrowego idzie na łatwiznę i kupuje w drodze do domu gotowy obiad lub zamawia żarcie do domu. A że żarcie to jest często mocno przetworzone i składa się z wszechobecnych utwardzanych tłuszów roślinnych to tyją. Do tego brak ruchu i nieszczęście gotowe.
Sam swego czasu przytyłem na gotowych posiłkach z Lidla o dobre cztery kilogramy. Kupowałem jakieś kijowe kotlety drobiowe, których skład nie odbiegał znacząco od tego znanego z pasztetów czy parówek albo raczyłem się gotową pizzą czy frytkami. Wracałem z roboty, żarłem i siedziałem. Potem znowu żarłem i żarłem, aż do późnych godzin nocnych.
Z czasem, gdy przestałem się wciskać w swoje spodnie dotarło do mnie, że dałem ciała i zacząłem się z tym czuć nieswojo. Następnie odpuściłem sobie późne i obfite kolacje, a frytki zjadane na obiad zamieniłem na ryż z warzywami oraz kurczakiem. Zacząłem sam gotować, co też wyszło mi na zdrowie. Gdy zaczęło robić się ciepło, zarzuciłem buty do biegania, ruszyłem w teren i małymi krokami pokonałem dwa zbędne kilogramy. Nagle okazało się, że znowu czuję się komfortowo w swoich spodniach, a i mój sen stał się zdrowszy, bo organizm nie musiał męczyć po nocy przesadnej ilości pustych kalorii.
Ale nie. Idąc tokiem myślenia tej biednej istoty powinienem zaakceptować sobie takim, jakim jestem i najlepiej dalej opychać się chipsami, a potem wstawiać swoje grubaśne foty w necie i pisać kompletne pierdoły o ruchu "fat acceptance", czyli kolejnym debilizmie "made in USA". Ruchu ludzi leniwych, którzy chcą coś komuś udowodnić, a wychodzi z tego tylko śmiech.
Dziewczyno, weź się za siebie i zmądrzej.
A napisał to facet, któremu daleko z zarobkami do średniej krajowej, który kupuje jedzenie tylko w Lidlu, żyje skromnie i lubi pulchne kobiety. Pozdrawiam wszystkich Polaków.
Komentarze
Prześlij komentarz
Pisz, tylko szczerze.